Gorliwa młoda chrześcijanka miała właśnie odpłynąć z Lwerpool na Jamajkę, aby odwiedzić swoich przyjaciół. W tych czasach podróżowano żaglowcami. Podróż miała być długa i najeżona niebezpieczeństwami. Postanowiła odwiedzić wielebnego Williama Bramwella, bardzo cenionego w mieście kaznodzieję Metodystycznego i poprosić go o błogosławieństwo i powierzenie jej Bożej opiece.Kaznodzieja przyjął ją łaskawie i modlił się gorliwie w jej sprawie.
Kiedy powstał ze swoich kolan, wykrzyknął stanowczo: „Moja droga siostro, nie możesz jutro jechać. Bóg mi właśnie powiedział, że nie możesz jechać”. Niewiasta była zdziwiona, rozczarowana i z pewnością zdezorientowana, ponieważ wszystko było już zaplanowane. Jednakże nie ośmieliła się zignorować ostrzeżenia człowieka, o którym wiedziała, że jest blisko Boga. Tak więc, jakkolwiek nie na rękę jej to było, pozwoliła mu towarzyszyć sobie w drodze na statek i odebraniu swojego bagażu.
„Tajemnice Boże jawne są przed tymi, którzy się Go boją”. Boży sługa zbyt często przebywał w obecności Pana, aby mógł nie zauważyć boskiej wskazówki. Sześć tygodni później do Anglii dotarła wiadomość, że statek zatonął wraz ze wszystkimi pasażerami, jacy byli na pokładzie.
William Bramwell urodził się w lutym 1759 roku w wiosce Elswick w pobliżu Preston w hrabstwie Lancashire. Był członkiem dużej rodziny. Jego rodzice byli wiernymi wyznawcami Kościoła Anglikańskiego i próbowali wychować swoje dzieci zgodnie z surowym kodeksem moralnym.
Kiedy William miał piętnaście lat i został czeladnikiem garbarza, wyszło na jaw jego umiłowanie prawdy. Poproszony przez swego pracodawcę o potwierdzenie przed ważnym klientem wartości pewnego towaru, chłopiec odrzekł bez ogródek: „Nie, proszę pana, jakość tej skóry nie jest tak dobra, jak pan to przedstawił”. Nie wiemy jak zareagował szef, lecz ten i podobne mu przypadki spowodowały, że chłopiec miał reputację bezwzględnie prawdomównego.
Jednak taka postawa przed ludźmi nie wniosła do jego serca pokoju. Był grzesznikiem i wiedział o tym aż nazbyt dobrze. Był trzeźwo myślącym młodzieńcem i wiernym chodzeniem do kościoła oraz dobrymi uczynkami starał się zasłużyć na zbawienie. Umiłowanie moralności spowodowało, że ten młody człowiek odwiedzał oberże i karczmy, aby przekonywać najbardziej zdeprawowanych ludzi do porzucenia swego rozpustnego życia. Jednak w głębi jego serca szalała burza, gdyż nieustannie nękały go wybuchy gniewu i wspomnienia przeszłych grzechów. Cielesne umartwianie, tak jak klęczenie nagimi kolanami na piasku, przypominają nam średniowiecznych zakonników.
Przez jakiś czas William próbował zrozumieć katolicyzm, lecz wkrótce powrócił do Kościoła swoich ojców. Całe godziny spędzał w atmosferze i pozycji modlitwy, będąc szczególnie pobożnym przed przyjmowaniem sakramentu w swym kościele. Bóg widział jego głód i w trakcie odprawiania ceremonii odpowiedział na jego wołanie. W jednej chwili otworzyła się przed nim droga zbawienia przez wiarę w Chrystusa i William znalazł przebaczenie i pokój.
Nie mając żadnego duchowego przewodnika i będąc nieświadomym sztuczek szatana, młody Bramwell dołączył do grupy śpiewaków kościelnych. Ludzie ci byli jedynie nominalnymi chrześcijanami i nie stronili od spotykania się w karczmach. Lekkomyślność i świeckie rozrywki wkrótce zaczęły wywierać swój niszczycielski wpływ na młodego nawróconego. Stracił poczucie przebaczenia grzechów.
Kiedy młody kaznodzieja ze zboru Metodystów zaprosił go do wzięcia udziału w nabożeństwie, kategorycznie odmówił. Na temat tej sekty słyszał same złe rzeczy, a jego ojciec uważał ich za zwodzicieli i wilków w owczych skórach. Jednak później, słysząc pewną katoliczkę obmawiającą Metodystów, przyszło mu na myśl, że to oni są prawdziwymi naśladowcami pogardzanego Mistrza, a opozycja szatana i świata jedynie dowodziła ich prawdziwości.
Na pierwszym nabożeństwie, w którym uczestniczył, obecnych było tylko kilku pokornych ludzi. Jego serce było rozgrzane. Oto, co powiedział na temat kazania: „To jest zwiastowanie, które od dawna pragnąłem usłyszeć. To są ludzie z którymi postanowiłem żyć i umrzeć”.
Wkrótce po tym małą grupkę odwiedził ich założyciel, John Wesley. Tej nocy Bramwell ponownie znalazł utracony wcześniej pokój i od tej chwili mógł nieustannie chodzić w świetle Bożego oblicza. Wyraźnie odczuwał jednak potrzebę głębszej pracy w swym sercu. Jego uczynki i wiele czasu spędzonego w obecności świętego Boga objawiły mu skażenie jego naturalnego serca.
Sposób, w jaki poszukiwał i znalazł upragnione zwycięstwo, najlepiej opisuje on sam:
„Przez jakiś czas byłem przekonany o potrzebie czystości i poszukiwałem jej ze łzami, usilnie i ofiarnie, nie zważając na to, jak wiele mogę wycierpieć, aby zyskać tę drogocenną perłę. Jednak nie znalazłem jej, ani też nie znałem przyczyny, dla której tak się działo, aż do momentu, gdy Pan pokazał mi, gdzie zbłądziłem na drodze do jej szukania.
Nie szukałem jej przez samą wiarę, lecz także poprzez ‚uczynki zakonu’. Będąc świadomym swojego błędu, szukałem błogosławieństwa przez samą wiarę. Odpowiedź wciąż się odwlekała, lecz ja czekałem na nią z wiarą. Kiedy byłem w domu swego przyjaciela w Lewerpool i siedziałem, rozmyślając o swoich sprawach i planach na przyszłość, a moje serce wznosiło się do Boga, niebo zstąpiło do mojej duszy. Pan, na którego czekałem, przyszedł nagle do świątyni mego serca i otrzymałem natychmiastowy dowód, że jest to błogosławieństwo, którego od jakiegoś czasu szukałem. Moja dusza była pełna podziwu, miłości i chwały”.
Podczas piętnastomilowej pieszej podróży do miejsca, w którym miał tej nocy usługiwać, nieprzyjaciel szeptał mu przez całą drogę: „Nie głoś uświęcenia, bo je stracisz”. Jednak Pan zwyciężył i podczas swojego kazania Bramwell śmiało opowiedział ku chwale Bożej jak wielkie rzeczy Pan uczynił w jego duszy.
Był to początek jednej z najwspanialszych przyjaźni z Bogiem, o jakich możemy przeczytać. Pozbawiony wszelkiego zaufania sobie samemu, Bramwell uświadomił sobie, że nie ma żadnej świętości bez życia w ciągłej społeczności z jego Niebieskim Ojcem. Dwie wielkie pasje dosłownie go pochłonęły. Pierwszą z nich było nieustanne przebywanie w Bożej obecności. „Oddaję się modlitwie”, powtarzał cały czas w swoich listach i wydawnictwach.
Razem z tym głębokim umiłowaniem Bożej obecności przyszło wielkie pragnienie, aby grzesznicy dostąpili zbawienia. Modlitwa, modlitwa i jeszcze raz modlitwa o dusze ludzkie poprzedzała intensywną pracę w wielu okręgach północnej Anglii. Spanie, jedzenie, zdrowie – wszystko to poświęcał dla tych dwóch wielkich pasji.
Kiedy Bramwell miał dwadzieścia osiem lat, poślubił pannę E. Byrom. Niewiele wiemy o jego życiu rodzinnym, jednak przynajmniej dwoje dzieci, syn i córka, byli owocem błogosławieństwa tego związku. Jego listy do córki Anny pełne są ojcowskiej miłości i zachęcenia.
Jego pierwszym miejscem pracy było Blackburn, potem Colne i tak dalej, aż do Dewsbury. Na temat jego służby w Dewsbury, w hrabstwie Yorkshire, napisano:
„Oddawał się nieustannej modlitwie o wylanie Ducha Świętego w każdym czasie. W swej pracy szukał pomocy wszystkich, którzy chcieli zjednoczyć się z nim. Organizował spotkania modlitewne o piątej rano. Takie wysiłki nie mogły pójść na marne”.
Bramwell wspomina:
„Kiedy modliłem się w swoim pokoju, otrzymałem od Boga odpowiedź w szczególny sposób. Zostało przede mną odkryte przebudzenie, jego charakter i rezultaty. Nie miałem więcej wątpliwości. Cały mój żal minął. Mogłem powiedzieć: ‚Pan przyjdzie. Wiem, że On przyjdzie i to nagłe.’ I rzeczywiście, wkrótce dokładnie tak się stało”.
Po dwóch tygodniach odwiedzania różnych społeczności w okręgu Sheffield, napisał:
„Po dokładnym przeszukaniu, nie znalazłem ani jednej osoby, która by znała zalety oczyszczającej krwi Chrystusa. Odczułem jednak dużą dozę przyjaźni i wydaje mi się, że ludzie przyjmowali mnie z szacunkiem. Widziałem jak prawie dwadzieścia osób zostaje wyzwolonych. Wierzę, że powinno być ich znacznie więcej, lecz nie mogę znaleźć ani jednego, który chciałby wstawiać się za nimi w modlitwie. Jest wielu dobrych ludzi, lecz nie znalazłem nikogo, kto zmagałby się z Bogiem.
Módl się, abym mógł widzieć Jego rękę odkrytą w tym miejscu. Po dwunastu godzinach westchnień i wielu innych zabiegów, Bóg otworzył ślepe oczy. Nigdy nie widziałem bardziej wyraźnego objawienia się mocy Bożej”.
W czasie pierwszego roku jego pracy w tym okręgu do Społeczności dołączyło tysiąc dwieście pięćdziesiąt członków. Przenosząc się do Nottingham, ten człowiek modlitwy napisał:
„Jestem całkowicie bezsilny; zaprawdę, widzę, że nic innego nie pomoże, oprócz ciągłego polegania na Jego miłosierdziu i życiu tym. Jakże wielka głębia miłosierdzia! Tym, co doprowadza duszę do chwały jest nieustanna modlitwa”.
Później, w tym samym mieście, powiedział:
„Poprzez nieustanną modlitwę chcę żyć bliżej Boga niż do tej pory, a On kieruje moją duszę ku bliższej jedności. Żyję z Jezusem; On jest dla mnie wszystkim. W Jego oczach jestem mniej niż nikim. To chodzenie z Bogiem, ta rozmowa w niebie.1 Jakże jestem zawstydzony! Zanurzam się w cichej miłości. Zastanawiam się, jak Pan mógł ze mną tak długo wytrzymywać. Nigdy nie widziałem mojej przyszłości z Bogiem tak jasno. Modlę się, abym każdą chwilą swojego życia mógł oddawać Jemu chwałę”.
Czy jest w tym coś dziwnego, że podczas pobytu Bramwella w Nottingham liczebność Społeczności podwoiła się?
W Leeds powtórzyła się ta sama potrzeba, to samo wstawiennictwo, to samo błogosławieństwo. Następnym miejscem jego pracy było Hull. Bramwell pisze: