Eliasz Hedding

Samotny jeździec przedzierał się na koniu pustą ścieżką pomiędzy sosnami. Był bardzo młody i bardzo szczęśliwy. Jego szczęście wypływało nie tylko z jego oczekiwań i młodości, była to radość człowieka, któremu powierzono największą misję na świecie, w połączeniu z pokojem opartym na najpewniejszym fundamencie. Patrząc na niego, nikt by nie powiedział, że człowiek ten codziennie przeżywał nieopisane trudności i niebezpieczeństwa i że przeciętna długość życia tych, którzy przyjęli takie powołanie, wynosiła tylko trzydzieści pięć lat.

Tym młodym, podróżującym kaznodzieją metodystycznym był Eliasz Hedding. Kiedy był nastolatkiem, Bóg w cudowny sposób zachował go przy życiu. Przygniótł go wóz ciągniony prze parę wołów, kiedy stoczył się ze wzgórza. Woły go stratowały, a wielkie koło wozu przejechało po jego rozciągniętym ciele. Później napisał, co przeszło mu przez myśl w ciągu tych kilku sekund:

„Był to straszny moment. Nie widziałem możliwości ucieczki; wierzyłem, że zostanę zabity i za kilka minut znajdę się w piekle. Żaden język nie jest w stanie wyrazić strachu, jaki w jednej chwili opanował moją duszę. W tym jednym momencie zdawał się być zawarty cały wiek horroru. Jednak Bóg w niespodziewany i jedyny sposób mnie wybawił”.

Eliasz Hedding urodził się w hrabstwie Duchess, w stanie Nowy York w roku 1780. W tym czasie jego rodzice nie byli wierzący, chociaż jego matka posiadała Bożą bojaźń.. Godne zauważenia jest to, iż wywarła ona na swojego syna wielki wpływ, ucząc go wielu chrześcijańskich zasad, które z pewnością przygotowały grunt na przyjęcie Ewangelii, która tak potężnie go pociągnęła. Znamienne jest to, że przez wszystkie lata swojej służby kaznodziejskiej, zawsze kończył swoje wieczorne rozważania strofami modlitwy dziecka, których nauczył się siedząc na kolanach swojej matki, rozpoczynając od słów „teraz kładę się do snu”.

Kiedy chłopiec miał około ośmiu lat, rejon ten odwiedzali wędrowni kaznodzieje metodystyczni. Jednym z nich był potężny mąż Boży, Benjamin Abbot. Społeczność tą nawiedziło przebudzenie i rodzice Eliasza narodzili się do rodziny Bożej. On też poszedł na spotkanie w jednej klasie i będąc jedynym, który nie złożył świadectwa o narodzeniu na nowo, usłyszał pytanie kaznodziei: „Mój chłopcze, czy wiesz, że jesteś grzesznikiem?” Tak jest – brzmiała jego odpowiedź. Pan Abbot kontynuował dalej z wielkim uczuciem: „W piekle jest wielu takich chłopców, jak ty”. To zrobiło na nim wielkie wrażenie i dobrze, gdyż w czasie pionierów było w tym kraju wielu ludzi, którzy twierdzili, że są albo deistami, albo ateistami. Eliasz przeżywał wielkie rozterki i w swoim dociekliwym i analitycznym umyśle ważył argumenty obydwu stron w świetle tego, co słyszał i czego nauczył się z Biblii. Stwierdził: „Moje sumienie mnie oskarżało i straszne było dla mnie to, że Bóg jest”.

Rodzina przeniosła się do Vermont i tam również przybyło bogobojne małżeństwo, które widząc niedostatek usługi chrześcijańskiej w tym nowo zasiedlonym rejonie, otworzyło swój dom na nabożeństwa. Kiedy pojawił się wędrowny kaznodzieja, korzystali z okazji i zapraszali go, by głosił ewangelię. Kiedy nie było żadnego kaznodziei, ci wierni chrześcijanie zapraszali jakiegoś miejscowego, młodego człowieka, by czytał jedno z kazań Wesley’a lub urywek wołania Baxtera. Ten obowiązek spadał najczęściej na Eliasza Heddinga, gdyż umiał dobrze czytać. Niebiańska ręka kształtowała jego młode życie pod wpływem ciągłego wpływu Ewangelii.

Wreszcie metodyści założyli koło w okolicy i Eliasz Hedding był ciągle na nowo pod wpływem niewygładzonej, lecz potężnej służby Słowa Bożego. Szczególnie jeden człowiek – Joseph Mitchell był potężnie używany. Młody Hedding, mając już osiemnaście lat, przez sześć miesięcy bronił się zdecydowanie przed falą zbawienia, która pochłaniała tak wielu wokoło niego. Jednak kobieta, w której domu kaznodzieje głosili Słowo Boże, była prawdziwą matką duchową. Wiele razy rozmawiała z Eliaszem o wartości jego duszy oraz wpływie Jezusa Chrystusa na jego życie i codziennie modliła się o niego.

Pewnego niedzielnego wieczoru, kiedy przeczytał kazanie, pod nieobecność kaznodziei, prosiła go szczególnie, by poddał się Duchowi Świętemu. W drodze do domu Eliasz klęknął w sadzie i obiecał Bogu, że odda mu wszystko, ale pozostał niezbawiony. Po wysłuchaniu innego kazania Mitchella zaczął się bardzo martwić o swoją duszę.

„Byłem tak dotknięty, że nie mogłem powstrzymać się od płaczu. Nie mogłem oddychać bez wyrażania bólu. Chociaż od dawna chlubiłem się tym, że jestem zupełnie odporny na dziecinne uczucia i łzy, jednak przez sześć tygodni nie mogłem znieść rozmów religijnych lub modlitwy. Nie mogłem czytać Biblii, ani żadnych książek religijnych, by nie rozpłynąć się w czułości i nie wylać potopu łez”.

Pod koniec tego okresu, będąc na spotkaniu klasy, gdzie liderem był ten sam kaznodzieja, wszyscy zostali pobudzeni do modlitwy za tym strapionym młodzieńcem. Ten zaś, zanim wstał tego wieczoru, wiedział, że walka się skończyła. Mitchell później powiedział mu o świadectwie Ducha. Hedding mówi:

„Światło Ducha Świętego oświeciło moją duszę tak jasno i wyraźnie, jak słońce, które wyszło zza chmur, potwierdzając, że jestem narodzony z Boga. Wtedy moje serce zostało wypełnione radością, a moje usta chwałą.

Przez dzień cały Jezus jest mą radością i pieśnią chwały.

Przez kilkanaście tygodni po tym żaden strach, ani żadna niepewność nie zacieniły mojego ducha. Szatan nie miał pozwolenia, by mnie kusić. Wydawało się, jakby ten odwieczny oskarżyciel był przywiązany łańcuchem, a moja dusza była pełna miłości. Cały czas poświęcałem na modlitwę i uwielbianie Boga.

Jako dowód na to, jak całkowicie myśli o religii zajmowały mój umysł i wpływały na moje zachowanie, mogę powiedzieć, że tej zimy zamieszkałem u pewnego człowieka, który przebywał w mieście i był podziwiany za znajomość arytmetyki, bym mógł mieć lepszą możliwość studiowania tej dziedziny. Jednak po moim nawróceniu i otrzymaniu świadectwa Ducha Świętego, mój umysł był tak pochłonięty mocą łaski Bożej, że nie potrafiłem skupić uwagi na matematyce. Byłem cały pochłonięty studiowaniem Biblii, uczeniem się pieśni i przeżywaniem społeczności z Bogiem. Ja, który kiedyś żałowałem, że mam duszę i że narodziłem się na ten świat, teraz cieszyłem się nieustannie, że narodziłem się po to, by narodzić się na nowo”.

Mój matematyk był tym wielce zaniepokojony, ale w wyniku tego dożył wspaniałego zbawienia. Tak więc zaczęło się życie tego młodego zdobywcy dusz. Na nabożeństwach i spotkaniach modlitewnych był zachęcany do składania świadectwa, a później do nauczania. Dojrzali chrześcijanie wcześnie dostrzegli, że ten nowo narodzony był nie tylko uzdolniony, ale powołany do zwiastowania ewangelii. Kiedy pobliski okręg został nagle bez kaznodziei, zachęcono tego młodego farmera, by tam pojechał i tymczasowo zaspokoił tą potrzebę. Uczynił to, najpierw podróżując z miejsca na miejsce i napominając, a potem starał się głosić kazania. Nie dowierzając własnym siłom, przez pewien czas bronił się przed służbą w pełnym wymiarze. Eliasz czuł się nieudolny i niegodny, a prócz tego doświadczenia, trudności i niedostatek wystarczyły, by zniechęcić każdego, kto nie był pewny swojego powołania. Wreszcie, w wieku dwudziestu lat poddał się. Wspomina to tak:

„Często ciało narzekało, mój duch upadał we mnie i wśród niedostatków, utrapień i trudności życia kaznodziei objazdowego, świeckie dążności wołały o jakieś inne zatrudnienie. W mojej duszy rozlegał się jednak głos; ‘Biada mi, gdybym nie głosił ewangelii’. Jakkolwiek nieudolnie wykonywałem tą pracę przez wiele lat, od czasu, kiedy uwierzyłem, że Bóg powołał mnie do głoszenia ewangelii, moją rozkoszą było zawsze głoszenie Jego poselstwa ginącym ludziom. Gdybym mógł moje życie przeżywać od nowa i miałbym wybór pomiędzy tym wszystkim, co jest na świecie, wolałbym być wiernym, przyjemnym i użytecznym, podróżującym kaznodzieją ewangelii błogosławionego Boga”.

Licencję kaznodziejską otrzymał w roku 1800, a w następnym roku stał się pełnoprawnym członkiem nowojorskiej konferencji metodystycznej kościoła episkopalnego. Niesposób wymienić wszystkie wzloty i upadki, doświadczenia i błogosławieństwa, które przeżył w tych pierwszych kilku latach. Będąc mocnej budowy i wzrostu ponad 190 cm, wydawało się, że jego życie będzie mocne, aktywne i błogosławione. Jednak Bóg, jak ktoś powiedział, jest najbardziej zainteresowany przygotowywaniem Swoich narzędzi i dlatego w Swojej obfitej miłości poddał tego Swojego młodego sługę serii najbardziej ostrych prób, jakie możemy sobie wyobrazić.

Po pierwsze, były to kłopoty i trudności znane wszystkim podróżującym w tych czasach kaznodziejom, które tak bardzo wyczerpywały ich zdrowie i życie. Hedding często leżał w szałasie i przez dach widział gwiazdy na niebie. Pewnego razu jego towarzysz podróży obudził się z odmrożonymi stopami, a nie należało do rzadkości, że rano jego łóżko było częściowo zasypane śniegiem. Musiał przeprawiać się przez wezbrane rzeki. Czasami przepływał na grzbiecie konia, a czasami przeprawiał się czółnem, ciągnąc konia za sobą.

Kiedy miał zaledwie dwadzieścia trzy lata, przechodził okres najgorszych prób w swoim życiu. Kiedy jego nabożeństwa wydawały się być najbardziej błogosławione i owocne i był daleko od domu, dotknęła go choroba i był całkowicie zdany na łaskę obcych ludzi. Najpierw był złożony tak złośliwą formą czerwonki, że po kilku dniach jego przyjaciele zupełnie stracili nadzieję na jego wyzdrowienie. Wysłali posłańca do jego przełożonego, który był w dalekiej podróży, by był gotowy i przyjechał wygłosić kazanie na pogrzebie tego młodzieńca. Kiedy ten starszy przyjechał, znalazł utrapionego kaznodzieję na drodze do pełnego wyzdrowienia. Na długo przed całkowitym wyzdrowieniem ten młody kaznodzieja wstał i pojechał piętnaście mil, by głosić tam ewangelię. To spowodowało następne przeziębienie, którego wynikiem był atak reumatyzmu tak mocny, że przez sześć tygodni nie był w stanie poruszyć ręką lub palcem. Rodzina jego gospodarzy i sąsiedzi musieli go przewracać na łóżku co dwie godziny, w dzień i w nocy przez te wszystkie tygodnie. Szatan mówił mu, że już nigdy nie będzie głosił ewangelii.

„Ból, który wtedy znosiłem, był gorszy od wszystkiego, co dotychczas przeżyłem lub o czym myślałem i szatan to wykorzystywał, by mnie gwałtownie kusić. Gdybym nigdy nie miał żadnych dowodów na istnienie szatana i jego mocy do kuszenia człowieka, tylko to, co przeżywałem w tym czasie, nie mógłbym wątpić w jego istnienie. On kusił mnie we dnie i w nocy do bluźnierstwa i mówił: ‘Cóż takiego kiedy zrobiłeś, byś musiał tak cierpieć? Złorzecz Bogu i umrzyj’! Ustawicznie wołałem do Pana i modliłem się o wyzwolenie i ochronę. Powiedziałem do szatana; ‘Nie będę, nie będę’! Mój strach, że mogę nie wytrzymać był tak wielki, że trzymałem zaciśnięte zęby, aby z moich ust nie mogły się wydostać słowa bluźniercze. Po dziesięciu dniach takich ataków nieprzyjaciela otrzymałem nad nim zwycięstwo i moja dusza radowała się niezmiernie w Panu”.

Później martwiło go wielce to, czy w swojej słabości nie przyniósł hańby sprawie Bożej, ale został pocieszony, kiedy kobieta, która najwięcej się nim opiekowała, zapewniła go, że nawet w najgorszym bólu nigdy nie wypowiedział słowa narzekania. Ta rodzina, choć była mu obca, zrobiła wszystko, by zaopiekować się tym mężem Bożym. Nie przyjęła też za to nigdy żadnej zapłaty.

Największe doświadczenie jego wiary przyszło, kiedy pod koniec swojej choroby zobaczył się w lustrze i stwierdził, że nie wytrzyma tego, by być takim beznadziejnym i ułomnym stworzeniem przez całe życie. Ciągle na nowo powtarzał: „Bądź wola Twoja”. Jego biograf pisze, że od tego czasu nastąpiło poczucie zwycięstwa, atmosfera dojrzałości, proste zaufanie i całkowita rezygnacja ze swojej woli, co spowodowało, że stał się błogosławieństwem i inspiracją dla wszystkich. Zanim znowu zdecydował się wygłosić kazanie, minęło osiem miesięcy.

Jeszcze raz wznowił swoją służbę, zanim był fizycznie sprawny. W rzeczywistości nie był w stanie utrzymać się na koniu. Jego ręce były w strasznym stanie. W najgorszym stadium jedna z nich była tak zdeformowana, że była pod kątem prostym do ramienia i trzeba było wysiłków doświadczonego doktora przez cztery miesiące, by przynajmniej częściowo ją usprawnić. Czasami, kiedy Hedding zaczął znowu jeździć konno, jego ręce były tak niesprawne, że przez wiele mil musiał trzymać cugle w zębach. Przyznaje, że co najmniej dziesięć razy spadł z konia i leżał bezradnie, aż ktoś się pojawił i wsadził go z powrotem na grzbiet wierzchowca. Przez pewien czas podczas kazania musiał siadywać na krześle.

Przed następną konferencją Hedding pojechał do Saratoga Springs w stanie Nowy York, mając nadzieję, że picie tamtejszych wód mineralnych pomoże jego zdrowiu, ale nie wytrzymał na tyle długo, by doczekać poprawy. W liście do biskupa Asbury, którego uważał za najbardziej świętego ze znanych mu ludzi, poprosił o przydzielenie go do rejonu Saratoga, by mógł korzystać ze źródeł. Jednak na konferencji ten zacny człowiek podszedł do niego i biorąc głowę tego młodzieńca w ręce, powiedział do tego zmęczonego wojownika, że kaznodzieja odpowiedzialny za okręg Eliasza w New Hampshire zdecydował, że ma pozostać na swoim posterunku!

Ten młody, dwudziestodwuletni żołnierz nie tylko nie narzekał na taką drastyczną decyzję, ale opuścił konferencję jak najszybciej, by powrócić do swojej pracy. Udowodnił, że w oczyszczającej dusze krwi Jezusa jest rzeczywistość, która jest stosowana z wiarą przez tego, który został ukrzyżowany z Chrystusem i który na krzyżu szuka swojego posłuszeństwa, pociechy, uzdrowienia i zwycięstwa. Jakże ważne było dla niego, by doświadczyć tak trudnego życia kaznodziei i osiągnąć zwycięstwo przed rozpoczęciem takiej kariery! Nic dziwnego, że Duch Święty położył Swoją Boską pieczęć na swoim poddanym jeszcze w Vermont! Pisząc o tym pamiętnym dniu, powiedział:

„Byłem zajęty pewną pracą, milę czy dwie w lesie i jak to miałem w zwyczaju, klęknąłem do modlitwy. Moja dusza była tak przepełniona miłością Bożą i byłem tak niezmiernie szczęśliwy, że z całej siły wykrzykiwałem na chwałę Bożą. Wydawało mi się, że jeżeli nie będę krzyczał, to nie potrafię oddychać. Przez pół godziny las rozbrzmiewał moimi głośnymi okrzykami chwały dla Boga na wysokościach”.

Kiedy Hedding powrócił do New Hampshire, jak wspomnieliśmy wyżej, dowiedział się, że został przydzielony do okręgu, który nazywano „odpocznieniem dla kaznodziei”, chociaż praca ta według obecnych norm była wyczerpująca. Każdego dnia przyjmował mniej zaproszeń do usługi, niż wtedy, kiedy był najbardziej aktywny w służbie. Przedtem usługiwał trzy razy w każdą niedzielę i co najmniej raz w tygodniu, a czasem dwa razy. Prócz tego prowadził wykłady i uczestniczył w spotkaniach modlitewnych.

W czasie tego „odpoczynku” poświęcił nieco więcej czasu na studiowanie. Nie miał wiele ogólnego wykształcenia, jednak w ciągu dwudziestu lat doszedł do najwyższego stanowiska w kościele, gdzie cieszył się szacunkiem wykształconych kaznodziei, jak i wiejskich kaznodziei podróżujących, którzy nie mieli możliwości zdobycia lepszego wykształcenia. Teologii uczył się sam. Ten uważny student zwracał wiele uwagi na swój język ojczysty, studiując po kolei trzy różne słowniki i opanowując do mistrzostwa zasady gramatyki.

W obecnych czasach dostatku trudno nam sobie wyobrazić warunki, w których ci wielcy mężowie pracowali. Podsumowując pierwsze dziesięć lat swojej służby wędrownego kaznodziei Hedding daje nam mały wgląd w osobiste trudności wędrownego kaznodziei.

„Przebywałem przeciętnie trzy tysiące mil rocznie lub trzydzieści tysięcy mil w ciągu dziesięciu lat i głosiłem kazania prawie każdego dnia w roku. Cała zapłata, jaką otrzymałem za te dziesięć lat, to czterysta pięćdziesiąt dolarów, lub czterdzieści pięć dolarów rocznie. Jednego roku otrzymałem w moim okręgu, poza kosztami podróży trzy dolary i dwadzieścia pięć centów, co zostało podwyższone do dwudziestu jeden dolarów na konferencji. Moje pantalony były często łatane na kolanach i siostry często okazywały mi pomoc, nicując mi stary płaszcz.

Nigdy w tym czasie nie posiadałem pojazdu do podróży, ale jeździłem na koniu, jedynie czasem w zimie pożyczałem sanie. Pracowałem ciężko i podróżowałem ciężko. Wiele razy wykonywałem pracę misyjną bez pieniędzy misyjnych. Aż do niedawna nie miałem swojego domu lub mieszkania, ale jako człowiek w podróży, zatrzymywałem się co noc tam, gdzie znalazłem gościnność i przyjaźń. W większości tych regionów metodyści byli nieliczni i raczej biedni; często musiałem oczekiwać od tych biednych ludzi jedzenia, noclegu i paszy dla konia. Chociaż w zasadzie przyjmowali i gościli mnie z radością i ochotnie, jednak często czułem, że zabieram im to, co mieli dla swoich dzieci, a mój koń zjadał to, co mieli dla swojego bydła. Z tego powodu przeżywałem wielkie walki w moich myślach; dlatego też wiele razy, w zimie i w lecie podróżowałem bez obiadu, gdyż nie miałem ćwierć dolara, by sobie za to zapłacić”.

Hedding był bezkompromisowy, jeżeli chodzi o dyscyplinę metodystyczną. Pewna młoda, bogata niewiasta, siostrzenica gubernatora Hancocka poznała ewangelię przez swoją służącą, która chodziła na nabożeństwa metodystyczne. Otrzymawszy kazania Wesleya od niej, czytała je i nawróciła się. Ta nowo nawrócona szukała kaznodziei, który by głosił taką samą prawdę, która przyniosła jej takie objawienie. W tym czasie Eliasz Hedding wykonywał swoje zadania w Bostonie i ta niewiasta przyszła do niego, chcąc zostać członkiem jego kościoła. Hedding poinformowal ją, że dowie się odnośnie jej charakteru i wtedy przedstawi swoje spostrzeżenia odpowiedniemu komitetowi. Potem, zauważywszy jej drogi i modny ubiór, dodał: „Widzę, że jesteś ubrana bardzo wykwintnie, ale my trzymamy się ubiorów prostych i nasi członkowie są temu posłuszni. Jeżeli dołączysz do metodystów, będziesz musiała odrzucić takie ubiory”.

Ona odpowiedziała: „Czytałam wasze warunki dyscyplinarne i mam zamiar je wykonywać”. W następny Dzień Pański aplikantka przyszła do kościoła, ubrana w swoje najskromniejsze szaty i została przyjęta na okres próbny. Żyła ona przykładnym życiem i zmarła w triumfalnej wierze.

Kiedy Eliasz Hedding miał trzydzieści lat, poślubił pannę Lucy Blish, której rodzice byli kongregacjonalistami. Lucy wcześniej uczęszczała na nabożeństwa metodystyczne i została cudownie nawrócona, a potem przekonywała swoich rodziców, by zapraszali do swojego domu podróżujących kaznodziejów do głoszenia Słowa Bożego. W wyniku tego, jej rodzice poznali Zbawiciela. Eliasz Hedding znał Lucy przez dziewięć lat przed ich związkiem. Najpierw założyli swój dom w Winchester, New Hampshire, ale w ciągu następnych lat przeprowadzali się co najmniej trzy razy. Zazwyczaj byli razem tylko przez kilka miesięcy każdego roku. Później pani Hedding towarzyszyła swojemu mężowi na niektórych z wielu konferencji, którym miał obowiązek przewodniczyć i była prawdziwą pomocą dla niego w ich długim wspólnym życiu.

Człowiek, którego poświęcenie było tak całkowite i którego osiągnięcia były tak błogosławione, nie mógł nie zwrócić na siebie uwagi swoich przełożonych. Kiedy miał czterdzieści cztery lata, został nominowany na konferencji na biskupa. Ze łzami i szczerością twierdził, że nie jest odpowiedni do takiego stanowiska, wyjawiając również przed nimi swoje dolegliwości i niepewny stan zdrowia. Jednak przekonano go do przyjęcia tego urzędu.

Eliasz Hedding zawsze nienawidził wszelkich form ostentacyjności. Jako biskup, dalej ubierał się w prosty strój wędrownego kaznodziei. Dalej też podróżował w taki sam skromny sposób, a kiedy zatrzymywał się gdzieś na nocleg, przedstawiał się, jako kaznodzieja metodystyczny. Jego gospodarz czy gospodyni, którzy udzielali mu gościny, często byli bardzo zawstydzeni, kiedy dowiedzieli się, kim on naprawdę jest i że oni położyli go do snu na poddaszu.

Bez wątpienia tajemnica poświęcenia i ofiarności Heddinga, jak również duch Chrystusowy w nim, mogą być poznane po mowie, jaką wygłosił na konferencji na temat nauczania o doskonałej miłości i uświęceniu.

„On (uświęcony) może być kuszony do grzechu przez szatana, przez człowieka, lub przez swoje własne pożądliwości cielesne, ale jego serce jest wolne od tych wewnętrznych ogni, które przed jego pełnym uświęceniem były w stanie go opanować i sprowadzić do grzechu.

Jak dokonuje się to wielkie dzieło? Przez Ducha Świętego - żadna inna siła nie może tego dokonać. Ta praca Ducha jest osiągana jedynie przez pokutę i wiarę w zadośćuczynienie Chrystusa. Ta wiara, która jest warunkiem całego uświęcenia, jest udziałem tylko serca pokutującego, serca chcącego rozstać się z wszelkim grzechem na zawsze i zdecydowanym na wykonywanie woli Bożej we wszystkim.

Wierzcie i módlcie się o to; przeżywanie tego świętego dzieła jest tak samo ważne, jak ważne jest głoszenie ewangelii, by grzesznicy się nawracali. Bóg tak samo chce i jest gotów wykonywać to dzieło w was, jak był gotów przebaczyć wam wasze grzechy. Chrystus może całkowicie zbawić wszystkich, którzy przez Niego przychodzą do Boga”.

Po dwunastoletniej służbie w episkopacie napisał:

„Niektórzy uważają, że być biskupem metodystycznym, to wspaniały przywilej, ale gdyby podróżowali ze mną przez jeden rok, myślę że zmieniliby swoją opinię.

Pragnienie wygód i udogodnień w życiu, chociaż wydaje się być lekko traktowane przez tych, którzy nigdy ich nie mieli, jest dla mnie poważną przeszkodą. Gdyby moi przyjaciele w Lynn wiedzieli, przez co przeszedłem, dziwiliby się, że jeszcze żyję. Przejechawszy ponad czterysta mil, widziałem niewiele domów (z wyjątkiem tych we wsiach), które mają szyby w oknach. Rolnik będzie miał duże stado koni lub krów, świń, a nawet murzynów, a ani jednej szyby w oknach swojego domu. Okna są pozatykane deskami i przez to okna lub drzwi, albo jedno i drugie, muszą być otwarte nawet w najgorszą zimę, by wpuścić trochę światła do mieszkania. Nierzadko muszę spać w pokoju z czterema łóżkami, na których śpią różni ludzie. Inne rzeczy są tak samo niedogodne, ale uprzejmość ludzi jest tak wielka, że to uzupełnia te niedostatki”.

Patrząc wstecz na swoje siedemdziesiąt lat życia, mając siły wyczerpane w półwiecznej służbie dla swojego Mistrza, nie żałował niczego.

„Pracowałem pięćdziesiąt lat i jeden dzień w służbie kaznodziejskiej, zanim mój organizm się wyczerpał; wiele wycierpiałem, byłem prześladowany, rozpowiadano o mnie najbardziej obraźliwe i oszczercze historie. Na moje nabożeństwa przychodzili ludzie uzbrojeni w kije, mając zamiar mnie pobić... Gdybym jednak miał możliwość żyć jeszcze pięćdziesiąt razy i za każdym razem głosić Słowo Boże przez pięćdziesiąt lat, z radością poświęciłbym je tej samej błogosławionej sprawie i gdyby było trzeba, cierpiałbym te same niedostatki”.

Przez szesnaście miesięcy przed śmiercią ten kiedyś aktywny wędrowiec musiał przebywać w domu, złożony ciężką chorobą, której towarzyszyła opuchlina. Jego ostatnia obecność w domu Bożym była najbardziej wzruszająca. Kaznodzieja w tym Dniu Pańskim obrał sobie temat: „Chrystus drogocenny dla wierzącego”. Biskup Hedding został poproszony, by zakończył modlitwą. Chwiejnym, powolnym krokiem ten weteran wielu walk duchowych wszedł na kazalnicę i przerywanym głosem wylewał taką serdeczną wdzięczność dla Boga za „tak wielkie zbawienie”, że całe zgromadzenie wybuchnęło płaczem. Następnie wolno zszedł z kazalnicy; „ta świątynia z poselstwem Krzyża zamknęła się na tej ziemi na zawsze”.

Cierpiąc, przeżył jeszcze kilka miesięcy, odwiedzany przez wielu swoich bogobojnych przyjaciół i współpracowników. Wszystkim przekazywał zupełną pewność świetlistej nadziei nieśmiertelności. Zasługi zadośćuczynienia w Chrystusie nigdy przedtem nie były tak pełne chwały, a on pragnął jeszcze raz podnieść swój głos, jak trąba wzywająca do boju. Kiedy zbliżał się koniec jego ziemskiej pielgrzymki, powiedział:

„Bracia, kiedy jeszcze macie życie i siły, głoście; głoście Chrystusa; wzywajcie biednych, zgubionych grzeszników do upamiętania. Przyprowadzajcie ich do Zbawiciela! Mój Bóg jest moim najlepszym przyjacielem i Jemu ufam całym sercem. Ufałem Mu przez ponad pięćdziesiąt lat. ‘Ponieważ On żyje, ja również żyć będę’. Co za wspaniała obietnica!”.

Wreszcie ten podróżnik ukończył swoje żmudne podróże i wszedł do odpocznienia, które zostało przygotowane dla ludu Bożego.

źródło: http://www.oblubienica.eu